Po ukończeniu bydgoskiego Studium Żeglugi Śródlądowej nie od razu trafiłem na jednostkę pływającą. Dowiedziałem się, że na razie nie ma wolnych miejsc i zaproponowano mi pracę w bazie remontowej na ulicy Fordońskiej do czasu aż jakieś miejsce się zwolni. Przepracowałem w niej pół roku ale zanim zwolniło się miejsce na barce zostałem powołanie do odbycia zasadniczej służby wojskowej.
Razem z dwoma innymi absolwentami naszej szkoły stawiliśmy się w naszej bazie dnia 22 września 1982 roku i podjęliśmy pracę. Wszyscy pracownicy Bazy przeważnie mieli wykształcenie zawodowe, niekiedy jak na przykład w przypadku spawaczy, także specjalistyczne kursy. Kilka osób przeważnie kobiet pracowało w niewielkim biurze. Cała kilkudziesięcioosobowa załoga Bazy była podzielona na brygady remontowe i każda z tych brygad miała pod opieką inny obiekt - jednostkę pływającą w porcie bazy lub wyciągniętą na ląd. Hala remontowa wyposażona była w suwnice, szlifierki tokarki i specjalnie długie tokarnie do obtaczania wałów napędowych z pchaczy. Najważniejszym urządzeniem w bydgoskiej Bazie, a także w każdym innym zakładzie remontującym jednostki pływające, są wózki do wyciągania tych jednostek na ląd. Razem z szynami i wyciągarkami tworzą one pochylnie do wyciągania z wody statków. Solidne platformy, spuszczane są na szynach pod wodę, pod dno jednostki pływającej i przymocowywane do jej burty. Następnie za pomocą stalowych lin nawiniętych na bębny wyciągarek, platformy wyciągane są na łagodnie nachylony brzeg wraz ze stojącą na nich jednostką. Dzięki takim wózkom Baza może remontować podwodne części barki, wymieniając słabe części dna i burt, naprawiać ich stery i śruby napędowe, a także wyciągać z nich wały Poza tym na terenie Bazy była narzędziownia, kuźnia, akumulatorownia, magazyn, stołówka i szatnia. Ubikacja wyposażona była w bardzo higieniczne stanowiska, które miały tylko dziury w podłodze i miejsca dla stóp, załatwialiśmy się więc w pozycji „na skoczka”.
Już pierwszego dnia przydzielili nas do różnych brygad remontowych. W skład brygady, której stałem się członkiem, wchodził brygadzista po 50-tce, tokarz i ślusarz, obaj w wieku trzydziestu kilku lat. Dowiedziałem się, że Zbychu, ten który był ślusarzem, pochodził z rodziny o wodniackich tradycjach, wcześniej pływał na barce za granicę. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego osiadł w Bazie, dla mnie było to nie do pojęcia, ponieważ marzyłem tylko o tym, żeby Bazę jak najszybciej opuścić i pływać. Nie przypuszczałem wtedy, że można mieć dość pływania. Zazwyczaj pracownicy Bazy z zazdrością wypowiadali się o załogach, szczególnie o tych pływających za miedzą (granicą). Nas świeżo upieczonych techników, też uważali za przyszłych załogantów i traktowali trochę pogardliwie, bez wiary w jakiekolwiek nasze umiejętności. Główną tego przyczyną było nasze wykształcenie, którym się wśród nich wyróżnialiśmy, chcieli nam koniecznie udowodnić, że jest ono tutaj zupełnie nieważne. Pomimo tego, że staraliśmy się szanować ich zwyczaje i jak najbardziej do nich upodobnić i tak staliśmy się popychadłami od sprzątania i mycia, czasami wysyłali nas do kiosku po przeciwnej stronie ulicy Fordońskiej po papierosy. W tych czasach (koniec 1982 r.) zaczęły już bywać papierosy bez kartek, tworzyły się wtedy olbrzymie kolejki.
Nasz brygadzista nie odznaczał się żadną szczególną wiedzą, nie wzbudzał też niczyjej sympatii, szczerze mówiąc nikt go nie lubił. Każdego ranka, gdy przychodziliśmy z szatni do pracy, on już siedział na warsztacie i zajadał kanapkę. Takie były wtedy czasy, że z racji starszeństwa jego słowo najbardziej liczyło się u kierownika Bazy. Domniemanie o jego wiedzy nie wynikało wcale z jego umiejętności, tylko z ilości przepracowanych w zakładzie lat. Nie zwracano wtedy uwagi na to, że facet umie zrobić niewiele więcej, niż wtedy, kiedy zaczynał swój staż. Pewnego razu tokarz i ślusarz z jego brygady wymyślili i skonstruowali specjalny ściągacz do zdejmowania zapieczonych kół zębatych z wału sprzęgła do silnika „Wola” i zgłosili tę nowatorską innowację jako wniosek racjonalizatorski. Musieli zadowolić się nagrodą pieniężną wielkości 20% pensji. Podczas gdy brygadzista otrzymał za tę racjonalizacje nagrodę w wysokości 50% pensji, chociaż nie miał w jej wymyślaniu żadnego udziału.
Czasami pracowaliśmy na statkach i barkach, raz na przykład, malowałem od wewnątrz szkłem wodnym, zbiornik na wodę pitną na jakimś statku. Było to dla mnie bardzo emocjonujące, ponieważ musiałem przez wąski właz wleźć do zbiornika, który znajdował się wewnątrz statku, dzięki temu stwierdziłem, że nie mam klaustrofobii. Naprawialiśmy również uszkodzone urządzenia przymocowane do statków. Głównie jednakże pracowaliśmy na hali remontowej, zajmowaliśmy się rozbieraniem i regeneracją wysłużonych pomp i zatartych sprzęgieł od silników. Spawacze łatali dziury w poszyciu obiektów wyciągniętych wózkami na ląd i napawali stal na wały napędowe w miejscach, w których obracały się one w tulejach. Później takie wały były obtaczane na specjalnych tokarniach. W kuźni odlewaliśmy panewki z białego metalu wewnątrz tulei, w których obracały się wały napędowe statków.
Gdy zaczęły się mrozy dostawaliśmy codziennie zupę regeneracyjną z tzw. wkładką, czyli kawałkiem kiełbasy. Przywykłem do codziennego wstawania i pracy, chociaż ciągle dopytywałem się w biurze żeglugi, które wtedy jeszcze mieściło się przy ulicy Grodzkiej, o miejsce na jednostce pływającej. Po praktyce wakacyjnej złapałem bakcyla do pływania, które pociągało mnie jak romantyczna przygoda. Pracę w bazie traktowałem jako nieprzyjemną konieczność, poczekalnię przed wymarzonym pływaniem, co wcale nie przeszkadzało mi być zadowolonym. z tego, że zarabiałem własne pieniądze. Oczywiście nie zadowalała mnie wysokość pensji, ale jako jedyny z moich ówcześnie studiujących lub uczących się jeszcze przyjaciół, miałem stałe źródło dochodów. Często byłem sponsorem różnych imprez i pobytów w knajpach, a więc osobą mile wszędzie widzianą. Często chodziłem do teatru i oglądałem wszystkie nowe filmy w kinach, których wprawdzie nie było wtedy wiele, bo stan wojenny był tylko zawieszony. Czasami w kinach odbywały się koncerty zespołów muzycznych, zaczął się tworzyć półlegalny ruch kabaretowy i chociaż często po jednym przedstawieniu, władze zakazywały kabaretowi dalszej działalności, zaczynały krążyć nielegalne kasety z nagraniami Laskowika, Pietrzaka i Federowicza.
Zanim, doczekałem się upragnionego przydziału na jednostkę pływającą, dosięgło mnie powołanie do służby wojskowej. W tamtych czasach zasadnicza służba wojskowa była brutalnym przerywnikiem życia. Wszyscy bliscy znajomi i rodzina żegnali mnie jakbym szedł do więzienia. Zwolnienie z pracy w związku z oddelegowaniem do odbycia zasadniczej służby wojskowej było formalnością. Po urządzeniu kilku pożegnalnych imprez w kwietniu 1983 r. ruszyłem pociągiem do Ustki do Centrum Szkolenia Specjalistów Marynarki Wojennej.
Fragment mojej książki:
https://wydawnictwoix.pl/produkt/barkami_po_polsce_i_europie/