Muszę przyznać, że ta odprawa graniczna na Renie trochę mnie zaskoczyła, chociaż właściwie to sam nie wiem czego się spodziewałem. Było to w latach 80-siątych i świeżo w pamięci miałem, odprawy między bratnimi krajami Polską i NRD, podczas których nie ujawniła się jakoś przyjaźń i serdeczność, nie mógłbym też powiedzieć, że odprawa była życzliwą formalnością ze strony celników. Pamiętałem również bardzo nieprzyjemne odprawy między NRD i Berlinem Zachodnim, których było kilka oraz odprawę między NRD i RFN, dla barek była tylko jedna. Wszystkie punkty odpraw wyposażone były w stalowe zapory odsuwane dopiero po podprawieniu barki. NRD-owy zawsze zachowywali się podczas tych odpraw jak strażnicy w obozach koncentracyjnych, wrażenie potęgował fakt, że na barkę wchodzili z psami wyszkolonymi do szukania przemycanych na Zachód ludzi. Tymczasem granica na Renie jest umowna, do pewnego miejsca rzeka jest niemiecka, a dalej staje się holenderska.
Na wysokości miasta Emmerich, położonego na prawym, wysokim w tym miejscu brzegu Renu, podpłynęła do nas motorówka z celnikami niemieckimi, ponieważ przekraczaliśmy granicę niemiecko – holenderską. Po moich dotychczasowych doświadczeniach z odprawami granicznymi ta, bardzo mnie zdziwiła. Była to pierwsza granica, której przekroczenie było tak mało sformalizowane i gdzie nawet nie chcieli nas oglądać. Celnicy byli uśmiechnięci i bardzo uprzejmi, jeden z nich wszedł na barkę, obejrzał nasze dokumenty pożegnał się i zszedł do motorówki.
Kilka kilometrów za Emmerich, również na prawym brzegu znajduje się niewielkie, holenderskie miasteczko Lobith. W pobliżu niego na Renie stoją przycumowane na stałe do brzegu dwie duże koszarki, w których urządzone są sklepy. Oferują one wszystkie artykuły mogące przydać się wodniakom, Wiktor nazywał te nietypowe markety sztaigerami. Gdy zacumowaliśmy kapitan wydał nam bajecznie kolorowe, holenderskie guldeny, zobaczyłem je pierwszy raz w życiu i nie mogłem się nadziwić ich nietypowym nominałom. Każdą dziesiątkę dzielili oni na cztery i tak były banknoty 25 guldenowe i monety po 2,5 guldena oraz 25 centów. Ich wartość była w przybliżeniu równa wartości marek niemieckich.
Po raz pierwszy oglądałem holenderskie miasteczko. Okazało się, że jest ono bardzo schludne z pięknymi domkami, czystymi uliczkami i zadbanymi ogródkami. Zdziwiły mnie firanki w oknach, zwieszane odwrotnie niż polskie zazdrostki nie w dolnej, ale w górnej połowie okna, umożliwiające przechodniom zaglądanie do środka. Podobno w ten sposób Holendrzy chcą pokazać, że nie mają nic do ukrycia oraz, że można w ich domach zobaczyć tylko czystość i porządek.
Jak się zorientowałem, mój kapitan lubił stawać w Lobith, dlatego i tym razem zostaliśmy na noc przy sztajgerach, tym bardziej, że zbliżał się już wieczór. Gdy zaczął zapadać zmierzch, ruch na Renie zmniejszył się, a mniejsze jednostki chowały się do przystani i zajmowały wszystkie dostępne miejsca postojowe. Jedna taka przystań znajdowała się w pobliżu Lobith. Mogłem to stwierdzić podczas jednego z późniejszych rejsów, kiedy przywieźliśmy z Polski glinkę węglową. Wyładowywano ją właśnie w tej przystani. Gdy do niej wpłynęliśmy od razu zauważyliśmy, że powstała ona poprzez wybranie żwiru przy brzegu rzeki i zalanie wyrobiska wodą. Na środku przystani wystawały z wody podwójne rzędy długich, metalowych słupów, zwieńczonych u góry pomostami. Po obu stronach tych słupów wystających przy niskiej wodzie na 7 m nad powierzchnię wody, stają wieczorem barki.
Ich załogi mogą wychodzić na pomost na ich szczycie, a później na ląd, po specjalnej pochylni. Schodzi ona ukośnie od górnego pomostu do powierzchni i można na nią wejść niezależnie od tego czy woda na Renie jest wysoka, czy niska. Duża wysokość słupów w przystani wynika z możliwości dużych przyborów wody na Renie. Ze względu na możliwość nagłej zmiany poziomu wody, trzeba tam cumować barkę na długich linach tak jak w Hamburgu.