W
1981 roku W naszym mieście nie było zbyt wielu imprez masowych i nikt nie
organizował żadnych festynów. Nie było wtedy nawet władz samorządowych, które
mogłyby miasto promować. O ile dobrze pamiętam to chyba jednym z największych
wydarzeń społecznych było święto pracy i pochód pierwszomajowy. Każdy gdzieś w
tamtych czasach pracował i nie wszystkie soboty były wolne od pracy. Dzisiaj
wyrażenie „wolna sobota” straciło już rację bytu i dla nowych pokoleń sobota to
po prostu sobota.
Na
początku lat 80-siątych całe życie towarzyskie toczyło się przede wszystkim w
mieszkaniach, ludzie się odwiedzali i wspólnie imprezowali. Było wprawdzie w
Bydgoszczy kilka lokali gastronomicznych, które jednak w powszechnej opinii
uchodziły za spelunki i kilka eleganckich lokali, które były koszmarnie drogie.
Dużą popularnością cieszyły się kluby studenckie, o odbywających się tam
imprezach krążyły legendy. Ciężko mi było się tam dostać, bo nie byłem studentem.
Uczyłem się wtedy w policealnym studium żeglugi śródlądowej na ulicy
Świerczewskiego (teraz Świętej Trójcy), więc musiałem organizować sobie czas
inaczej.
Na pewien czas przylgnąłem do dwóch kolegów z mojej
klasy, którzy zajmowali się organizowaniem dyskotek w różnych szkołach i
zespołach szkół. Mieli oni cały niezbędny do tego sprzęt kolumny, wzmacniacz i
błyskające światełka. Muzyka dyskotekowa puszczana na tych potańcówkach
zupełnie do mnie nie przemawiała. W tamtych czasach całymi wieczorami, a nawet
nocami słuchałem audycji trójkowych Wojciecha Mana i Marka Niedźwiedzkiego.
Trzymałem rękę na magnetofonie i nagrywając poszczególne „kawałki”. Bardzo mnie
denerwowały komentarze prowadzących audycję, wygłaszane po rozpoczęciu utworu,
który akurat nagrywałem. Miałem wtedy magnetofon szpulowy, magnetofony kasetowe
dopiero zaczynały się w Polsce pojawiać i były bardzo drogie.
Bardzo popularne było w tamtych czasach „polowanie” na
muzyczne przeboje światowe, pojawiające się na antenie naszego radia.
Zafascynowany byłem na przykład muzyką z albumu „Ściana” zespołu Pink Floyd,
która pierwszy raz trafiła do Polski gdy byłem jeszcze w liceum. Nie można było
kupić takich płyt w żadnym sklepie, bo ich nie było mam oczywiście na myśli
płyty analogowe. Zaczęły one do nas trafiać z pewnym opóźnieniem, przywożone z
zagranicy, a później podrabiane przez wytwórnie z krajów socjalistycznych i
potrafiły osiągać zawrotne ceny.
Chociaż więc, nie lubiłem muzyki dyskotekowej,
uczestniczyłem w organizowaniu szkolnych dyskotek, głównie dlatego, że były to
wtedy jedyne dostępne dla mnie imprezy. W Bydgoszczy było wtedy kilka lokali,
które takie dyskoteki organizowały, jak na przykład „Zodiak”, „Muzyczna” czy
„Sawoy” ale wejście na nie było dla mnie zbyt drogie. Na imprezy studentów w
:Beanusie”, „Spinie” lub „Sezamie” trudno było się dostać.
Za organizowanie tych dyskotek dawano nam nawet jakieś
niewielkie pieniądze, a za moją pomoc kumple odpalali mi zawsze jakąś małą
działkę. Uważałem, że to sprawiedliwe, bo sprzęt i samochód, którym jeździliśmy
należał do nich. Pieniądze nie były takie ważne, liczył się darmowy wstęp na imprezę właściwie
zamkniętą, zawsze udawało się nam przemycić jakiś alkohol. Prawie zawsze
poznawałem tam dziewczyny, z którymi się później umawiałem na randki. Nie
wszystkie szkoły decydowały się tego typu dyskoteki organizować, jednakże te
mniej surowe ulegały namowom uczniów, których „kręciły” nowoczesne i nowatorskie w tamtych czasach
dyskoteki z aktualnymi przebojami.
Wieczory, w które nie organizowaliśmy dyskotek,
spędzałem zazwyczaj razem z kolegą z ogólniaka, który zamierzał zostać geodetą.
Uczęszczał on do Zespołu Szkół Budowlanych na ulicy Pestaloziego. Uczyło się
wtedy w tej szkole wielu Afrykańczyków i ze zdziwieniem oglądałem ich pokoje w
internacie przy ulicy Toruńskiej wyposażone w telewizory i lodówki. Mieszkali
oni w takich pokojach pojedynczo, podczas gdy mój kolega mieszkał w pokoju tej
samej wielkości wraz z trzema innymi polskimi chłopakami.
Zazwyczaj, wraz z kolegą, odwiedzaliśmy nasze szkolne
koleżanki. Jako świeżo upieczone studentki mieszkały one w akademiku WSP na ul.
Ogińskiego. Chodziliśmy razem do teatru na Rybim Rynku, galerii malarskiej Kaji
i Solińskiego, która była wtedy gdzieś przy Dworcowej i do różnych kawiarni
takich jak „Magnolia”, „Kameralna”, „Parnasik”. Pamiętam, że w galerii przy
Dworcowej przesiadywaliśmy w większym gronie dyskutując czasami do późnych
godzin nocnych. Siedząc na skrzynkach postawionych na betonowej podłodze,
piliśmy ze szklanek wino albo herbatę przy nastrojowym świetle świec. Na
ścianach wisiały obrazy malowane przez ludzi, z którymi rozmawialiśmy.
Któregoś dnia oglądaliśmy w BWA spektakl „Łysa
śpiewaczka” w niecodziennej scenerii, bo poza teatrem. My, widzowie
siedzieliśmy na podłodze sali wystawowej i zajmowaliśmy prawie całą jej
powierzchnię z wyjątkiem prostokąta na środku, po którym poruszali się aktorzy.
Nigdy przedtem ani potem nie miałem tak bliskiej styczności ze sztuką. Po
spektaklu wspólnie z aktorami, z których najbardziej nam znany był Jerzy
Zelnik, część widzów poszła do kawiarni artystycznej na ulicy Pomorskiej.
Później została ona przemianowana na „Bar ludowy”. Z Zelnikiem nie udało nam
się porozmawiać, był za bardzo oblegany, ale i tak długo jeszcze po tym
zdarzeniu chwaliliśmy się znajomym, że byliśmy z Zelnikiem w kawiarni.
1 komentarz:
Dokładnie tak było :-) Pozdrawiam
Prześlij komentarz