niedziela, 27 grudnia 2020

Granica na Renie

Muszę przyznać, że ta odprawa graniczna na Renie trochę mnie zaskoczyła, chociaż właściwie to sam nie wiem czego się spodziewałem. Było to w latach 80-siątych i świeżo w pamięci miałem, odprawy między bratnimi krajami Polską i NRD, podczas których nie ujawniła się jakoś przyjaźń i serdeczność, nie mógłbym też powiedzieć, że odprawa była życzliwą formalnością ze strony celników. Pamiętałem również bardzo nieprzyjemne odprawy między NRD i Berlinem Zachodnim, których było kilka oraz odprawę między NRD i RFN, dla barek była tylko jedna. Wszystkie punkty odpraw wyposażone były w stalowe zapory odsuwane dopiero po podprawieniu barki. NRD-owy zawsze zachowywali się  podczas tych odpraw jak strażnicy w obozach koncentracyjnych, wrażenie potęgował fakt, że na barkę wchodzili z psami wyszkolonymi do szukania przemycanych na Zachód ludzi. Tymczasem granica na Renie jest umowna, do pewnego miejsca rzeka jest niemiecka, a dalej staje się holenderska.

 

Na wysokości miasta Emmerich, położonego na prawym, wysokim w tym miejscu brzegu Renu, podpłynęła do nas motorówka z celnikami niemieckimi, ponieważ przekraczaliśmy granicę niemiecko – holenderską. Po moich dotychczasowych doświadczeniach z odprawami granicznymi ta, bardzo mnie zdziwiła. Była to pierwsza granica, której przekroczenie było tak mało sformalizowane i gdzie nawet nie chcieli nas oglądać. Celnicy byli uśmiechnięci i bardzo uprzejmi, jeden z nich wszedł na barkę, obejrzał nasze dokumenty pożegnał się i zszedł do motorówki.

 


 

 Kilka kilometrów za Emmerich, również na prawym brzegu znajduje się niewielkie, holenderskie miasteczko Lobith. W pobliżu niego na Renie stoją przycumowane na stałe do brzegu dwie duże koszarki, w których urządzone są sklepy. Oferują one wszystkie artykuły mogące przydać się wodniakom, Wiktor nazywał te nietypowe markety sztaigerami. Gdy zacumowaliśmy kapitan wydał nam bajecznie kolorowe, holenderskie guldeny, zobaczyłem je pierwszy raz w życiu i nie mogłem się nadziwić ich nietypowym nominałom. Każdą dziesiątkę dzielili oni na cztery i tak były banknoty 25 guldenowe i monety po 2,5 guldena oraz 25 centów. Ich wartość była w przybliżeniu równa wartości marek niemieckich. 

 


 

Po raz pierwszy oglądałem holenderskie miasteczko. Okazało się, że jest ono bardzo schludne z pięknymi domkami, czystymi uliczkami i zadbanymi ogródkami. Zdziwiły mnie firanki w oknach, zwieszane odwrotnie niż polskie zazdrostki nie w dolnej, ale w górnej połowie okna, umożliwiające przechodniom zaglądanie do środka. Podobno w ten sposób Holendrzy chcą pokazać, że nie mają nic do ukrycia oraz, że można w ich domach zobaczyć tylko czystość i porządek.  

 Jak się zorientowałem, mój kapitan lubił stawać w Lobith, dlatego i tym razem zostaliśmy na noc przy sztajgerach, tym bardziej, że zbliżał się już wieczór. Gdy zaczął zapadać zmierzch, ruch na Renie zmniejszył się, a mniejsze jednostki chowały się do przystani i zajmowały wszystkie dostępne miejsca postojowe. Jedna taka przystań znajdowała się w pobliżu Lobith. Mogłem to stwierdzić podczas jednego z późniejszych rejsów, kiedy przywieźliśmy z Polski glinkę węglową. Wyładowywano ją właśnie w tej przystani. Gdy do niej wpłynęliśmy od razu zauważyliśmy, że powstała ona poprzez wybranie żwiru przy brzegu rzeki i zalanie wyrobiska wodą. Na środku przystani wystawały z wody podwójne rzędy długich, metalowych słupów, zwieńczonych u góry pomostami. Po obu stronach tych słupów wystających przy niskiej wodzie na 7 m nad powierzchnię wody, stają wieczorem barki. 

 


 

Ich załogi mogą wychodzić na pomost na ich szczycie, a później na ląd, po specjalnej pochylni. Schodzi ona ukośnie od górnego pomostu do powierzchni i można na nią wejść niezależnie od tego czy woda na Renie jest wysoka, czy niska. Duża wysokość słupów w przystani wynika z możliwości dużych przyborów wody na Renie. Ze względu na  możliwość nagłej zmiany poziomu wody, trzeba tam cumować barkę na długich linach tak jak w Hamburgu.

 

 

 

piątek, 25 grudnia 2020

Bydgoskie barki

Żegluga Bydgoska była przedsiębiorstwem państwowym i jednym z  trzech największych polskich armatorów śródlądowych. Państwowe stocznie, które doposażały w tabor pływający te przedsiębiorstwa rozwinęły się i rozpędziły, zaczęły żyć własnym życiem. Przez całe lata 60, 70 i część 80-siątych XX wieku budowały one coraz więcej barek motorowych i innych coraz bardziej nowoczesnych jednostek pływających – pchacze i flotę pchaną. W czasach PRL-u nikt się nie zastanawiał czy koszt budowy barki kiedykolwiek się zwróci. Żeglugę Bydgoską wyposażono w 100 barek motorowych i kilkadziesiąt pchaczy z barkami pchanymi. Co by miały wozić i dokąd pływać? Nawet gdyby istniały jakieś możliwości przewozów to PKP nie były skłonne do oddania towarów Żegludze, tym bardziej, że każdy większy zakład wyposażony był w bocznicę kolejową, a żaden nie miał własnego kanału żeglugowego.

Jedyne polskie drogi wodne, na których przewozy śródlądowe się odbywały, czyli Odra i Kanał Gliwicki obsługiwane były przez pozostałe dwa z trzech polskich dużych przedsiębiorstw żeglugowych. Bydgoskie  przedsiębiorstwo zostało więc jakby przyparte do muru i żeby coś zrobić ze swoim ciągle powiększającym się taborem pływającym już w 1963 roku zaczęło nawiązywać współpracę z krajami za naszą zachodnią granicą.

Barki motorowe żeglugi Bydgoskiej  przestały być widywane w Bydgoszczy. W latach 80-saiątych XX wieku wszystkie można było zobaczyć w Szczecinie, bo to z tego miasta rozpoczynały każdy rejs na zachód. Oczywiście żaden z krajów zachodnich nie potrzebował polskich produktów, mieli swoje, lepsze. Polskie barki woziły więc za granicę wyłącznie surowce – przede wszystkim stal i węgiel ale czasami czystą miedź elektrolityczną, czy na przykład celulozę. Z powrotem zawsze wracały puste dlatego nie wiedziałem czy takie przewozy się naszemu państwu w jakiś sposób opłacały. 

 


 

Jedynym, wyjątkiem w tym wywożeniu z kraju surowców, co możnaby nazwać gospodarką rabunkową był transport butelek, które można już nazywać produktem. Widziałem raz ich załadunek, gdy  wieźliśmy nawozy azotowe z Polic do Ujścia

Zanim wpłynęliśmy do znanego mi już portu w Ujściu, minęliśmy betonowe nabrzeże przy hucie szkła i stojącą przy tym nabrzeżu barkę. Odbywał się na niej właśnie załadunek butelek. W związku z tym, że jest to towar bardzo lekki, żeby osiągnąć odpowiednio duże zanurzenie barki kartony z butelkami ładowano piętrowo, bardzo wysoko. Wystawały one ponad wierzch ładowni, prawie do wysokości równej z dachem sterówki. Z trudem wyobrażałem sobie sterowanie tak załadowaną barką, gdy ze sterówki nie widać powierzchni wody przed dziobem. Sternik często musiał podchodzić do samej burty i patrząc obok towaru celować barką w śluzę. Nabrałem szacunku do ludzi sterujących takimi barkami, tym bardziej gdy dowiedziałem się, że ich rejsy są bardzo długie, bo butelki przewożone były aż do Belgii.